poniedziałek, 26 grudnia 2011

Myanmar / Birma czesc 1/2


Jeszcze ciemno za oknami, a my nadal nie polozylismy sie spac. Dopinamy przygotowania na ostatni guzik i juz jedziemy taxi na lotnisko. Po godzinnym locie przenosimy sie w czasoprzestrzeni w zupelnie inny wymiar. Birma jest kolejna nowoscia, ktora ciezko porownac z czymkolwiek innym.

Na ulicy od pierwszego momentu widac roznice miedzy wlasnoscia prywatna i panstwowa. Lotnisko bylo w dosc dobrym stanie, ulice maja przyzwoity stan nawierzchni, ale samochody i taksowki pamietaja chyba czasy dinozaurow. W centrum poszukujemy hotelu, co nie jest proste. Gdzie nie wejdziemy tam oczekuja jakis horendalnych sum, przy fatalnej jakosci. Okazuje sie, ze musimy sie do tego przyzwyczaic. Brak wolnego rynku spowodowal, ze wszystko jest tu bardzo drogie, a przy tym bardzo niskiej jakosci. Nigdzie nie placilismy tyle za noclegi co wlasnie tutaj! Jedzenia w ogole nie przyswajamy, wyglada nieestetycznie, brzydko pachnie a sposob przygotowania pozostawia wiele do zyczenia. Poziom sanitarny w Birmie jest najgorszy z jakim do tej pory sie spotkalismy. A do tego wszystko kosztuje po 10 dolarow... Obiad, bilet wstepu, taksowka....

Zaplacenie tu za cokolwiek tez nie jest proste. W hotelach placi sie dolarami, ale musza byc nowiutkie. Nie przyjmuja zgietych, poplamionych, lub po prostu uzywanych. Tylko nowe banknoty, bez zagiec! Efekt jest taki, ze robimy awanture przy kazdym placeniu, bo nie mamy takich nowiutkich banknotow. Wiele razy nie przyjeli, ale jakos sie w koncu udalo:) Poza hotelami, wszedzie sie placi w lokalnej walucie czyli w kyatach. Wymiana pieniedzy tez nie jest prosta. Wymienic mozna znowu, tylko nowiutkie banknoty, ale co wiecej: tylko banknoty studolarowe! My mielismy drobne, wiec znowu sie gimnastykowalismy, zeby gdzies zamienic nasze drobne pogniecione dolary na setki i dopiero potem moglismy je wymienic. W banku laskawie i ostatecznie wymienia mniejsze nominaly dolarow, ale po kursie 10% gorszym!! Szok cenowy, spowodowal, ze skonsumowalismy wszystkie przywiezione pieniadze, ale wystarczylo nam tylko dzieki temu, ze bardzo oszczedzalismy i prawie nic nie jedlismi (bo jedzenie bylo ohydne).

Wrocmy do poczatku....Po pierwszym szoku postanowilismy nieco zwiedzic Yangon, w ktorym wyladowalismy. Jest to stolica Myanmaru, mieszka tam 5 mln ludzi. W miescie prawie nie ma samochodow. Ale ulice nie sa puste. Sa pelne rowerow i motorkow. Mamy przez to duze trudnosci z przechodzeniem przez ulice. Gaszcz jednosladow (w nocy bez swiatel) jest trudny do sforsowania, zwlaszcza, ze z tego co obserwujemy to ludzie na pojazdach kolowych zawsze maja pierwszenstwo przed pieszymi, nawet gdy maja czerwone swiatlo! Ulice sa w ogole nie oswietlone, wiec po zmroku naprawde trudno sie bzpiecznie poruszac. Tam gdzie nie ma motorkow i rowerow jest baardzo spokojnie. Nikt nigdzie sie nie spieszy. Birmanczycy sa bardzo pozytywnymi ludzmi, wszyscy sie do nas usmiechaja i witaja "Hello!". Nie ma naganiaczy, nikt sie nie narzuca. Z angielskim jest dosc slabo u lokalnej ludnosci. Czasem ktos zrozumie kilka slow. Generalnie mimo bariery komunikacyjnej ludzie sa bardzo pomocni, bardzo sympatyczni. Czesto sie zdarzalo,ze kiedy ktos nas nie rozumial lub nie umial nam pomoc wolal z 5 innych osob na ulicy - zawsze co piec glow to nie jedna:) Birmanska ludnosc oceniamy bardzo pozytywnie :) Ubieraja sie w tradycyjny sposob tj.zarowno kobiety jak i mezczyzni nosza longyi czyli rodzaj spodnicy wykonanej z jednego prostego kawalka materialu zwiazywanego w specyficzny sposob na brzuchu. Dodatkowo wszyscy maluja twarze biala pasta. Pasta jest pochodzenia roslinnego, ale dokladnie nie udalo nam sie ustalic co to jest. Ma to za zadanie chronic przed sloncem, poprawiac urode i jest tradycyjnym sposobem upiekszania twarzy :)

Gdy juz ochlonelismy po pierwszym szoku postanowilismy poszukac bezpiecznego jedzenia. Wiekszosc spotkanych na ulicy atrakcji kulinarnych bylo serwowanych z brakiem zachowania elementarnej higieny. np. jeden kubeczek do picia wody wspoldzielony przez wszystkich klientow restauracji. Najbardziej odrzucaly nas jednak budki z lokalnymi rarytasami ze swini typu: ogony, skora, penisy, plucka, nerki, nosy, uszy. Wygladalo to fatalnie, ale jeszcze gorszy byl "zapach"... Ostatecznie wyladowalismy w China Town. Tutaj bylo juz nieco lepiej. Byl wybor owocow i warzyw, owoce morza, swieze ryby itp. Zamowilismy rybe z grilla (uznalismy ze to danie daje nam najwieksze szanse, ze to co jemy jest tym co zamowilismy :) Niestety ryba nie byla bezpieczna.

Osc stanela na powaznie w gardle Grzegorza. Po kilku zabiegach udrazniajacych wydawalo sie, ze juz OK. Ale jednak nie do konca. Dwie godziny pozniej osc sie odezwala, wiec o polnocy zaczelismy szukac ostrego dyzuru laryngologicznego. Po odwiedzeniu 5 klinik trafilismy w koncu do szpitala miejskiego. Ta nas odeslali nas na drugi koniec miasta do innego szpitala, gdzie byc moze jest laryngolog. Na szczescie byl. Do szpitala wpuscil nas ochroniarz i zaprowadzil pod pokoj. Po kilku minutach dobijania sie gabinet otworzyly dwie zaspane mocno zaspane panie. Kazaly nam wyjasnic cel wizyty. Zeby wiedziec do kogo mowic, zapytalismy ktora z nich jest lekarzem. Lekarza nie bylo.... na szczescie po naszym pytaniu wpadly na pomysl, zeby po niego zadzwonic:) Przyszla pani laryngolog. Udalo sie z nia dogadac po angielsku. Zaproponowala Karolinie, ze pozyczy jej narzedzia i zeby to ona przeprowadzila zabieg. Grzegorza to zestresowalo. Karol wyjasnil,ze nie jest laryngologiem i pani doktor jednak wziela sie do roboty. Oprocz lekarza do gardla zagladali: dwie pielegniarki, Karol i panowie z ochrony!!! Ci ostatni byli na tyle ciekawi, ze nie przejmowali sie,ze gabinet byl zamkniety - sforsowali drzwi, zeby byc przy arcyciekawych zabiegach :P Ostatecznie okazalo sie ze osci juz nie ma. Pozostalo tylko zranienie w glebi gardla, ktore dawalo odczucia podobne do osci. Ku naszemu zaskoczeniu wizyta lekarska byla bezplatna. W calym kraju maja bezplatna sluzbe zdrowia. Chociaz jej jakosc...Sale w szpitalu wygladaly jak prowizoryczne szpitale polowe. Lozka co 30cm. Chorzy z gruzlica, zlamaniami, chorobami zakaznymi, po zabiegach lezeli razem na jednej sali....

Kolejnego dnia zwiedzilismy port w Yangonie. Marynarze pomiedzy zaldunkami grali w pilke siatkowa....nogami. Wyskakiwali tak wysoko, ze byli w stanie kopnieciami nawet scinac. Wow!!! Grali tez w warcaby kapslami. Zycie w porcie mialo tez ciemne strony. Widzielismy jak ciezko pracowali. Nosili olbrzymie kilkudziesieciokilowe worki z ryzem, toczyli 200 litrowe beczki z winem, nosili wory z kokosami. Na pewno nie maja tam lekkiego zycia. Ale w tym wszystkim byli bardzo pogodni, usmiechali sie, spiewali.

W Birmie ku milemu zaskoczeniu mielismy dostep do internetu. Co prawda byl tak wolny, ze nie dalo sie z niego w zasadzie skorzystac. Odebranie jednego  maila to jakies 15 minut, ale w razie czego internet jest! :)

Myanmar slynie z  ilosci mnichow i miejsc kultu buddyzmu. Rzeczywiscie paya i stupy (miejsca swiete) sa tu na kazdym kroku. Oplywaja przepychem, glownie wyrazonym w poteznych ilosciach zlotego koloru. Najczesciej jest to ogromny wielometrowy stozek otoczony rzezbami, i symbolami zwiazanymi z religia. Wazny jest kierunek obchodzenia stupy - powinien byc zgodny z ruchem wskazowek zegara.

Zycie mnicha jest dosc proste, ale wydaje sie tez, ze cos zostalo wypaczone... Mnich wiekszosc dnia spedza (powinien) na medytacjach i nauce transkryptow. Nie pracuje. Klasztory, stupy i mnisi utrzymuja sie z zebrania. Kilka godzin dziennie kazdy mnich chodzi po miescie i zebrze o pieniadze i jedzenie. Pozostaly czas powinien spedzic na nauce i medytacji. Praktyka jest inna. Mnisi robia to samo co wszyscy inni ludzie: przesiaduja w knajpach, w kafejkach internetowych, wlocza sie po ulicach. Co ciekawe do klasztoru mozna wstapic, ale mozna tez zrobic sobie przerwe od bycia  mnichem i isc "do cywila"...

W Birmie odwiedzilismy jeszcze Mandalay - czyli stara stolice. W zasadzie bardzo podobna do Yangonu. W centrum miasta znajduje sie olbrzymi kwartal ziemi. Jest to teren dawnego palacu, a obecnie teren osedla wojskowego. Jest oddzielony wielkim murem i kilkunastometrowej szerokosci fosa wypelniona woda. Mozna tam sie dostac jedna z 4 bram strzezonych przez wojsko. Na srodku jest palac, ktory jest udostepniony do zwiedzania (za 10 USD oczywiscie), ale wszedzie sa karki informujace o zakazie fotografowania terenu wojskowego... Czuc tam oddech rezimu.

Rezim w ogole ciezko jest bojkotowac bedac tu na miejscu. Wiekszosc przemyslu i uslug jest upanstwowiona. Nie da sie podrozowac, nocowac w hotelu, czy nawet wjechac do Birmy nie placac dolarow, ktore w wiekszosci trafiaja do kasy lokalnej wladzy. Jest tez kilka innych problemow. Brak bankomatow, brak mozliwosci placenia karta, sterowana gospodarka, ktora skutkuje wysokimi cenami i niska jakoscia itp. Nie ma tez zgodnie z przewidywaniami sieci komorkowej. Tzn. jakas jest, ale nie ma umow roamingowcyh wiec permanentnie nie mamy tutaj zasiegu. Jedynymi tanimi dobrami w Birmie sa uzywki. Alkohol jest tu chyba tanszy niz gdziekolwiek indziej na swiecie. Wiadomo... rozpite spoleczenstwo latwiej sie daje kierowac.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Wesolych Swiat!

Z okazji zblizajacych sie Swiat Bozego Narodzenia chcielibysmy zyczyc wszystkim samych radosnych chwil spedzonych w rodzinnym gronie. Zyczymy by ten czas byl czasem odpoczynku od codzinnego pospiechu i obowiazkow, chwila wytchnienia i refleksji.

Karolina & Grzegorz

P.S. Zyczenia wysylamy juz dzis poniewaz Swieta w tym roku spedzimy w Birmie w odcieciu od swiata zewnetrznego (bez internetu, bez sieci komorkowej). Do uslyszenia w okolicy Nowego Roku(europejskeigo:) )!

Bangkok

Kumutha i jej Mama wsadzily nas w autobus do Bangkoku i juz po 18h podrozy dotarlismy na miejsce :) Pierwszy problem mielismy ze zmiana autobusu nieopodal granicy. Kierowca busa, ktorym jechalismy z Penangu, wysadzil nas na jakims dworcu w Tajlandii wreczajac bez slowa bilet na nastepny autobus. Nie chodzilo o to,ze pan byl niemily..po prostu w ogole nie mowil po angielsku! Bardzo szybko okazalo sie to byc nowa dla nas norma. Tajlandia byla pierwszym miejscem bez angielskich napisow oraz pierwszym miejscem, gdzie nie moglismy sie dogadac. Troche nam zajelo na dworcu zanim sie zorientowalismy dokad i o ktorej przyjedzie nasz autobus. Troche balismy sie powodzi w Tajlandii o ktorej od kilku miesiecy jest glosno i rzeczywiscie na krotko przed przekroczeniem granicy zaczelo mocno padac. Lalo przez 8 czy 9h non stop, co nie napawalo optymizmem. W koncu dotarlismy na miejsce i..przestalo padac :) Bangkok sprawia wrazenie wielkiego kurortu. Jest tu pelno turystow i nie tylko..kwitnie seksturystyka. Na ulicach wzrok przykuwaja  liczne pary bialo-tajskie, gdzie on jest bialy a ona lub one sa Tajkami. Chyba lepiej pozostawic to bez komentarza...Tajlandia jest krolestwem o czym nie da sie zapomniec, poniewaz ulice sa pelne "oltarzykow" z podobizna krola. Pod bilboardami jest mnostwo kwiatow, sa pieknie oswietlone wieczorem. Zastanawiamy sie tylko czy to Tajowie tak Krola szanuja, czy to propaganda rzadu? Kilka dni temu kiedy szlismy ulica, nagle wstrzymano na niej ruch. Policjant zatrzymal nas i po tajsku zaczal cos mowic ustawiajac nas wzdluz ulicy. Na szczescie wsrod innych "zatrzymanych" :) znalazl sie ktos, kto wyjasnil nam, ze Krol jedzie i dlatego chwilowo nie mozna isc dalej:) Jezeli chodzi o komunikacje w Bangkoku, to jest kilka mozliwosci, z czego najtansza i zdecydowanie najprzyjemniejsza jest podroz tramwajem wodnym. Rzeka Chao Phraya jest swietnie zagospodarowana. Praktycznie wzdluz calego jej biegu, usytuowane sa ponumerowane przystanki, co bardzo ulatwia poruszanie sie po miescie. Jest duzo knajpek, restauracji chwilowo niestety pozalewanych- tak to wyglada z lodzi. Poziom wody jest wysoki, plywa w niej duzo kokosow, fragmenty palm. Na nabrzezu ciagle leza worki z piaskiem. Podobno turystyczna czesc Bangkoku zostala uratowana, zalana zostala inna czesc miasta. Inna mozliwoscia jezdzenia po Bangkoku sa wszechobecne taksowki, ktorych jak zwykle nie polecamy ze wzgledu na cene oraz autoriksze. Decydujac sie na te ostatnie mozna zmarnowac sobie dzien i napsuc nerwow. Dowiedzielismy sie,ze rikszarze proponuja nizsza cene za kurs w zamian za jeden postoj w sklepie, gdzie rzecz jasna dostaja prowizje za przywiezienie klientow. Jesli nic tam nie kupisz, jedziesz do innego sklepu..i tak w kolko..mozesz nigdy nie dotrzec do celu..Dlatego tez my plywalismy lodzia, kiedy sie dalo a kiedy sie nie dalo autobusem. Niestety podroz autobusem wymaga duzo wolnego czasu, poniewaz nie ma rozkladow jazdy i np. raz czekalismy godzine! Bangkok jest straszliwie zakorkowany!! nie wiemy z czego to wynika. Ciekawostka w autobusach byla para kierowca- bileter. Ten pierwszy zawsze byl mezczyzna a ten drugi..zawsze kobieta :) zastanawialismy sie nawet, czy nie sa to malzenstwa. Para taka caly dzien jezdzi razem jednym autobusem. Wokol kierownicy porozkladane mieli jedzenie i owoce a na podlodze kolo kierowcy stal kubelek z woda, w ktorej myl sobie rece :) Tajlandia znana jest glownie z boksu tajskiego i masazy, tak wiec postanowilismy sprobowac:) Udalismy sie wczoraj na stadion, gdzie odbywaly sie walki. Grzesiowi bardzo zalezalo, ja mialam pewne obawy. Mielismy klopoty ze znalezieniem stadionu, odbylismy kilka tego typu rozmow: my: przepraszam czy wiesz, gdzie jest stadion? osoba na ulicy: niam niamm mmm nimmm i ruch reka prosto lub w prawo:) Kilka razy zdarzylo sie,ze kiedy Grzegorz pytal przechodzacych facetow, nie reagowali w ogole!! zupelnie jakby Grzes byl w bance mydlanej :D w koncu zaczal pytac po polsku- efekt ten sam co po angielsku :D nie musze chyba pisac,ze o malo co nie umarlam ze smiechu :D:D:D Po dluzszym czasie udalo nam sie dotrzec na stadion. Wokol rigu klebil sie dziki tlum ryczacych facetow. Ktos probowal  sprzedac nam miejsca siedzace z tylu, na szczescie po niedlugiej chwili dostrzegli nas organizatorzy, przechwycili i bez oplat usadzili na krzeselkach tuz przed ringiem miedzy trenerami,a sedziami. Tak wiec miejscowki mielismy swietne. Podobalo mi sie:) pewnie wiekszosc dziewczyn jest w szoku, ale to nie byl zwykly boks. Tuz przed walka zawodnicy wychodza na ring i odbywaja rytualny taniec. Rytmiczne dzwieki tajskiej muzyki wymieszane z wrzawa dookola, tworza niepowtarzalna atmosfere. Grzegorz trenowal kiedys kickboxing i z pasja wyjasnial mi zasady i aspekty technicze:D Trzeba przyznac, ze zawodnicy sa swietnie wytrenowani,  sa baardzo szczupli ale jednoczesnie bardzo umiesnieni i bardzo wytrzymali!! Niestety poruszali sie tak szybko,ze nie udalo mi sie zrobic ani jednego dobrego zdjecia:) Bedac w Bangkoku trudno nie pojsc na masaz. Lezaki ustawione sa na ulicach a masazysci na kazdym kroku zapraszaja na chwile relaksu podczas masazu stop. My tez poszlismy- ja trafilam swietnie, pani wycisnela ze mnie chyba wszystkie soki:) Grzegorz nie byl zadowolony, ale dzis idzie na poprawke do mojej pani, ktora ma niesamowita moc w palcach:) mysle,ze w domu w razie czego nie musi uzywac walka :D A propos jedzenia- jest pyycha :D My stolujemy sie glownie na ulicy tj. w przydroznych kramikach. Jest mnostwo budek z jedzeniem ponadziewanym na patyki, obok stoi malenki rozen i juz gotowe :) Wybor owocow jest przeogromny- sa soczyste ananasy, pyszne papaje, mango, liczi, mangustine, zupelnie nie egoztyczne juz banany :) mozna kupic posiekane w salatke, wycisniete na sok lub zmiksowane z lodem- nasz faworyt:) Ale juz jutro nad ranem koniec sielanki- lecimy do Yangoonu, stolicy Birmy, gdzie znowu bardzo trzeba bedzie sie pilnowac z jedzeniem i piciem.

Kolejne (tym razem Tajskie) swiatynie.


 Olbrzymi stol z sushi do wyboru. Kilkanascie groszy za jedno :)

 Wesolych swiat!!! :) Sniegu w tym roku chyba nie uraczymy....
 Czekamy na tramwaj wodny.
 Brzeg rzeki.
 Spacerki w parku w centrum miasta.
 Tuz przed walka...
 Miedzy rundami.
 Fight!
 A w tle entuzjazm kibicow i zaklady.
 Ostatnie zdjecie przed KO.
Niestety bokserzy byli tak szybcy, ze nie udalo nam sie zarejestrowac wiecej wyraznych zdjec....

W tuk-tuku czyli autorikszy. Duzo wygodniejsze od wersji indyjskiej :)
 Zalany Bangkok.
 Sky Train czyli powietrzne metro. Szyny sa kilka metrow nad drogami.
 Widoki na Bangkok.

 Kolorowe taksowki. Rozowe lub zolto-zielone. Zawsze z napisem "Niech zyje Krol!"


 Salatka owocowa, wyciskany sok, a moze shake z lodem kruszonym lub w kostkach? Trudne wybory... :)
 Superman juz poszedl spac, ale Super Tajska Policja nigdy nie spi!

 Lok-Lok czyli jedzenie na patykach :) Naszym faworytem sa osmiorniczki i kalmary.
 Ulice pelne masujacych i masowanych :)
 Nasza kolacja na ulicy. Mniam!



poniedziałek, 12 grudnia 2011

Kuala Lumpur- czy to kosmos?

W samolocie z Kalkuty do Kuala Lumpur dwukrotnie wyznalismy sobie milosc:) Najpierw podczas startu, ktory zdawal sie trwac w nieskonczonosc i wydawalo nam sie,ze jedziemy za wolno i nie uda nam sie wzbic w powietrze a drugi raz podczas podchodzenia do ladowania. Byla noc, bylismy juz bardzo nisko, wyraznie widzielismy swiatla i zabudowania. Niebo rozdzieraly pioruny, ale nie padalo. Nagle calkiem zgaslo swiatlo, zrobila sie ciiiiisza, jak makiem zasial, co spotegowalo poczucie grozy. Po chwili podswietlily sie wyjscia ewakuacyjne. Slychac bylo jakies dziwne dzwieki, jakby to byla nieudana proba wysuniecia kol... Na szczescie za drugim razem sie udalo i zyjemy:D:D:D ale nas pilot nabral... :D

Wysiedlismy a tam....kosmos!!! Lotnisko bardzo nowoczesne, mnostwo swiatel, reklam, w toaletach czysto!! i byl papier toaletowy i mydlo!!! Uderzyla nas fala goraca, mimo,ze byla 4rano! w powietrzu czuc bylo duza wilgoc. Kuala Lumpur to metropolia na miare Nowego Yorku- mieszka tu ponad 7milionow ludzi. Duzym zaskoczeniem dla nas byl problem ze znalezieniem noclegu. Pierwszy raz zdarzylo nam sie,ze w  5 hotelach pod rzad z miejsca powiedziano nam,ze nie ma ani jednego wolnego pokoju. Na wejsciach do innych wisialy kartki "full" (pelny). Nie moglismy w to uwierzyc- okazalo sie,ze przyczyna jest prozaiczna- ot wakacje i weekend. W koncu zatrzymalismy sie w bardzo fajnym guest housie:) ktory reklamuje sie domowa atmosfera. Rzeczywiscie mozna poczuc sie jak w domu- jest czysto, na podlogach wykladzina, wszyscy chodza boso. Mozna sobie w kazdej chwili zrobic herbate czy kawe czy zjesc toasta z dzemem, w lazienkach jest czysto, jest mydlo i papier:) i dziala spluczka!:) Pewnie wielu z Was teraz sie usmiecha z politowaniem:) ale wierzcie nam,ze po 1,5 miesiaca spedzonym w Indiach i Nepalu ten porzadek i udogodnienia sa dla nas niewiarygodne:)

Miasto jest swietnie zaprojektowane, jest wielopoziomowe. Jest mnostwo podziemnych parkingow, dworcow, na kolejnych poziomach sklepy i biurowce, banki. Nad glowami w specjalnych tunelach przejscia dla pieszych i smigajace pociagi. Miasto jest bardzo zadbane, jest czysto! Jak na centrum wielkiego miasta jest bardzo zielono- drzewka rowno poprzycinane.

Po radosci z okazji powrotu do wysoko cywilizowanego swiata udalismy sie do Penangu, w odwiedziny do Kumuthy - kolezanki Karola. Znaja sie od ponad 15 lat, ale nigdy nie spotkaly sie na zywo. To byla znajomosc typu "pen-friend" z czasow, kiedy e-maile i facebook nie byly jeszcze popularne:) Kumutha okazala sie bardzo otwarta i mimo pewnych obaw od razu udalo nam sie nawiazac dobry kontakt. Cala jej rodzina przyjela nas szalenie sympatycznie :) poznalismy tez meza Kumuthy- warto dodac,ze bylo to malzenstwo skojarzone przez rodzicow. Mlodzi poznali sie,kiedy juz zapadla decyzja o slubie. Na szczescie przypadli sobie do gustu :) i wydaja sie byc udana para :)
Penang to najwieksze miasto w Malezji, polozone na wyspie, ktora jest polaczona z ladem 12km mostem. Slynie z pieknych plaz- na jedna z nich Kumutha nas zabrala:) Penang zostal czesciowo zniszczony przez tsunami w 2006r- znajomi Kumuthy mowili,ze widzieli fale wielkosci palm kokosowych!! Niestety nie moglismy dluzej nacieszyc sie widokiem rajskich plaz, poniewaz juz czekal na nas Bangkok. 

Blizniacze wieze Petronas Tower- symbol Kuala Lumpur, 452 m wysokosci.
 Wieza telewizyjna wysoka na zaledwie 421m.

 Bananowce.
 A jednak zblizaja sie Swieta o czym handlowcy nie daja zapomniec..

 Berlinskie misie  w rejonie centrow handlowych w KL (Kuala Lumpur)

 6 pieter elektroniki i innych meskich zabawek.
 Liczi. Pycha!
 Mangostin. Owoc nowy dla nas. Zjada sie tylko biale wnetrze. Zakazany w hotelach, poniewaz barwi trwale na fioletowo.
 Petronas Tower widziane od dolu.
 Elewacja.
 Widok na miasto. Panorama. Niestety nie my jestesmy autorami fotki (wikipedia).
 Oooo! Rozowe! Dragon fruit ma rozowa skorke i jaskrawo rozowe wnetrze. W smaku przypomina gigantyczne kiwi.
 Elewacja hotelu :)
 Chinski stol. W Europie nie wiadomo czemu nazywa sie go szwedzkim.
 Co by tu wybrac....wszystko wyglada tak pysznie :)
 Po kopczyku dla kazdego  :)
 Chinska swiatynia.
 ...i jej wnetrze...


 Kadzidelka.
 KL noca.
  Kumutha i jej synek.
 Znalazl sobie jakas fajna stope do zabawy.
 Eeee....?
 Owoce morza kupowane na patyki :)
 Osmiorniczki.

 Mix makaronow z owocami morza.
 Luksusowe autobusy. 100 razy wygodniej niz w kazdym samolocie.
 Wybor owocow tez nas zaskoczyl. Uwaga! wszystko jest w naturalnych kolorach.
 Plaze w Penang.
 Jackfruit. 30kg pysznego slodkiego owocu.
 Karol z Kumutha i jej rodzina. Niestety maz byl wtedy w pracy.
 12 km miedzy Penangiem i ladem.
 Zupka chinska w oryginalnym wydaniu :)