poniedziałek, 26 grudnia 2011

Myanmar / Birma czesc 1/2


Jeszcze ciemno za oknami, a my nadal nie polozylismy sie spac. Dopinamy przygotowania na ostatni guzik i juz jedziemy taxi na lotnisko. Po godzinnym locie przenosimy sie w czasoprzestrzeni w zupelnie inny wymiar. Birma jest kolejna nowoscia, ktora ciezko porownac z czymkolwiek innym.

Na ulicy od pierwszego momentu widac roznice miedzy wlasnoscia prywatna i panstwowa. Lotnisko bylo w dosc dobrym stanie, ulice maja przyzwoity stan nawierzchni, ale samochody i taksowki pamietaja chyba czasy dinozaurow. W centrum poszukujemy hotelu, co nie jest proste. Gdzie nie wejdziemy tam oczekuja jakis horendalnych sum, przy fatalnej jakosci. Okazuje sie, ze musimy sie do tego przyzwyczaic. Brak wolnego rynku spowodowal, ze wszystko jest tu bardzo drogie, a przy tym bardzo niskiej jakosci. Nigdzie nie placilismy tyle za noclegi co wlasnie tutaj! Jedzenia w ogole nie przyswajamy, wyglada nieestetycznie, brzydko pachnie a sposob przygotowania pozostawia wiele do zyczenia. Poziom sanitarny w Birmie jest najgorszy z jakim do tej pory sie spotkalismy. A do tego wszystko kosztuje po 10 dolarow... Obiad, bilet wstepu, taksowka....

Zaplacenie tu za cokolwiek tez nie jest proste. W hotelach placi sie dolarami, ale musza byc nowiutkie. Nie przyjmuja zgietych, poplamionych, lub po prostu uzywanych. Tylko nowe banknoty, bez zagiec! Efekt jest taki, ze robimy awanture przy kazdym placeniu, bo nie mamy takich nowiutkich banknotow. Wiele razy nie przyjeli, ale jakos sie w koncu udalo:) Poza hotelami, wszedzie sie placi w lokalnej walucie czyli w kyatach. Wymiana pieniedzy tez nie jest prosta. Wymienic mozna znowu, tylko nowiutkie banknoty, ale co wiecej: tylko banknoty studolarowe! My mielismy drobne, wiec znowu sie gimnastykowalismy, zeby gdzies zamienic nasze drobne pogniecione dolary na setki i dopiero potem moglismy je wymienic. W banku laskawie i ostatecznie wymienia mniejsze nominaly dolarow, ale po kursie 10% gorszym!! Szok cenowy, spowodowal, ze skonsumowalismy wszystkie przywiezione pieniadze, ale wystarczylo nam tylko dzieki temu, ze bardzo oszczedzalismy i prawie nic nie jedlismi (bo jedzenie bylo ohydne).

Wrocmy do poczatku....Po pierwszym szoku postanowilismy nieco zwiedzic Yangon, w ktorym wyladowalismy. Jest to stolica Myanmaru, mieszka tam 5 mln ludzi. W miescie prawie nie ma samochodow. Ale ulice nie sa puste. Sa pelne rowerow i motorkow. Mamy przez to duze trudnosci z przechodzeniem przez ulice. Gaszcz jednosladow (w nocy bez swiatel) jest trudny do sforsowania, zwlaszcza, ze z tego co obserwujemy to ludzie na pojazdach kolowych zawsze maja pierwszenstwo przed pieszymi, nawet gdy maja czerwone swiatlo! Ulice sa w ogole nie oswietlone, wiec po zmroku naprawde trudno sie bzpiecznie poruszac. Tam gdzie nie ma motorkow i rowerow jest baardzo spokojnie. Nikt nigdzie sie nie spieszy. Birmanczycy sa bardzo pozytywnymi ludzmi, wszyscy sie do nas usmiechaja i witaja "Hello!". Nie ma naganiaczy, nikt sie nie narzuca. Z angielskim jest dosc slabo u lokalnej ludnosci. Czasem ktos zrozumie kilka slow. Generalnie mimo bariery komunikacyjnej ludzie sa bardzo pomocni, bardzo sympatyczni. Czesto sie zdarzalo,ze kiedy ktos nas nie rozumial lub nie umial nam pomoc wolal z 5 innych osob na ulicy - zawsze co piec glow to nie jedna:) Birmanska ludnosc oceniamy bardzo pozytywnie :) Ubieraja sie w tradycyjny sposob tj.zarowno kobiety jak i mezczyzni nosza longyi czyli rodzaj spodnicy wykonanej z jednego prostego kawalka materialu zwiazywanego w specyficzny sposob na brzuchu. Dodatkowo wszyscy maluja twarze biala pasta. Pasta jest pochodzenia roslinnego, ale dokladnie nie udalo nam sie ustalic co to jest. Ma to za zadanie chronic przed sloncem, poprawiac urode i jest tradycyjnym sposobem upiekszania twarzy :)

Gdy juz ochlonelismy po pierwszym szoku postanowilismy poszukac bezpiecznego jedzenia. Wiekszosc spotkanych na ulicy atrakcji kulinarnych bylo serwowanych z brakiem zachowania elementarnej higieny. np. jeden kubeczek do picia wody wspoldzielony przez wszystkich klientow restauracji. Najbardziej odrzucaly nas jednak budki z lokalnymi rarytasami ze swini typu: ogony, skora, penisy, plucka, nerki, nosy, uszy. Wygladalo to fatalnie, ale jeszcze gorszy byl "zapach"... Ostatecznie wyladowalismy w China Town. Tutaj bylo juz nieco lepiej. Byl wybor owocow i warzyw, owoce morza, swieze ryby itp. Zamowilismy rybe z grilla (uznalismy ze to danie daje nam najwieksze szanse, ze to co jemy jest tym co zamowilismy :) Niestety ryba nie byla bezpieczna.

Osc stanela na powaznie w gardle Grzegorza. Po kilku zabiegach udrazniajacych wydawalo sie, ze juz OK. Ale jednak nie do konca. Dwie godziny pozniej osc sie odezwala, wiec o polnocy zaczelismy szukac ostrego dyzuru laryngologicznego. Po odwiedzeniu 5 klinik trafilismy w koncu do szpitala miejskiego. Ta nas odeslali nas na drugi koniec miasta do innego szpitala, gdzie byc moze jest laryngolog. Na szczescie byl. Do szpitala wpuscil nas ochroniarz i zaprowadzil pod pokoj. Po kilku minutach dobijania sie gabinet otworzyly dwie zaspane mocno zaspane panie. Kazaly nam wyjasnic cel wizyty. Zeby wiedziec do kogo mowic, zapytalismy ktora z nich jest lekarzem. Lekarza nie bylo.... na szczescie po naszym pytaniu wpadly na pomysl, zeby po niego zadzwonic:) Przyszla pani laryngolog. Udalo sie z nia dogadac po angielsku. Zaproponowala Karolinie, ze pozyczy jej narzedzia i zeby to ona przeprowadzila zabieg. Grzegorza to zestresowalo. Karol wyjasnil,ze nie jest laryngologiem i pani doktor jednak wziela sie do roboty. Oprocz lekarza do gardla zagladali: dwie pielegniarki, Karol i panowie z ochrony!!! Ci ostatni byli na tyle ciekawi, ze nie przejmowali sie,ze gabinet byl zamkniety - sforsowali drzwi, zeby byc przy arcyciekawych zabiegach :P Ostatecznie okazalo sie ze osci juz nie ma. Pozostalo tylko zranienie w glebi gardla, ktore dawalo odczucia podobne do osci. Ku naszemu zaskoczeniu wizyta lekarska byla bezplatna. W calym kraju maja bezplatna sluzbe zdrowia. Chociaz jej jakosc...Sale w szpitalu wygladaly jak prowizoryczne szpitale polowe. Lozka co 30cm. Chorzy z gruzlica, zlamaniami, chorobami zakaznymi, po zabiegach lezeli razem na jednej sali....

Kolejnego dnia zwiedzilismy port w Yangonie. Marynarze pomiedzy zaldunkami grali w pilke siatkowa....nogami. Wyskakiwali tak wysoko, ze byli w stanie kopnieciami nawet scinac. Wow!!! Grali tez w warcaby kapslami. Zycie w porcie mialo tez ciemne strony. Widzielismy jak ciezko pracowali. Nosili olbrzymie kilkudziesieciokilowe worki z ryzem, toczyli 200 litrowe beczki z winem, nosili wory z kokosami. Na pewno nie maja tam lekkiego zycia. Ale w tym wszystkim byli bardzo pogodni, usmiechali sie, spiewali.

W Birmie ku milemu zaskoczeniu mielismy dostep do internetu. Co prawda byl tak wolny, ze nie dalo sie z niego w zasadzie skorzystac. Odebranie jednego  maila to jakies 15 minut, ale w razie czego internet jest! :)

Myanmar slynie z  ilosci mnichow i miejsc kultu buddyzmu. Rzeczywiscie paya i stupy (miejsca swiete) sa tu na kazdym kroku. Oplywaja przepychem, glownie wyrazonym w poteznych ilosciach zlotego koloru. Najczesciej jest to ogromny wielometrowy stozek otoczony rzezbami, i symbolami zwiazanymi z religia. Wazny jest kierunek obchodzenia stupy - powinien byc zgodny z ruchem wskazowek zegara.

Zycie mnicha jest dosc proste, ale wydaje sie tez, ze cos zostalo wypaczone... Mnich wiekszosc dnia spedza (powinien) na medytacjach i nauce transkryptow. Nie pracuje. Klasztory, stupy i mnisi utrzymuja sie z zebrania. Kilka godzin dziennie kazdy mnich chodzi po miescie i zebrze o pieniadze i jedzenie. Pozostaly czas powinien spedzic na nauce i medytacji. Praktyka jest inna. Mnisi robia to samo co wszyscy inni ludzie: przesiaduja w knajpach, w kafejkach internetowych, wlocza sie po ulicach. Co ciekawe do klasztoru mozna wstapic, ale mozna tez zrobic sobie przerwe od bycia  mnichem i isc "do cywila"...

W Birmie odwiedzilismy jeszcze Mandalay - czyli stara stolice. W zasadzie bardzo podobna do Yangonu. W centrum miasta znajduje sie olbrzymi kwartal ziemi. Jest to teren dawnego palacu, a obecnie teren osedla wojskowego. Jest oddzielony wielkim murem i kilkunastometrowej szerokosci fosa wypelniona woda. Mozna tam sie dostac jedna z 4 bram strzezonych przez wojsko. Na srodku jest palac, ktory jest udostepniony do zwiedzania (za 10 USD oczywiscie), ale wszedzie sa karki informujace o zakazie fotografowania terenu wojskowego... Czuc tam oddech rezimu.

Rezim w ogole ciezko jest bojkotowac bedac tu na miejscu. Wiekszosc przemyslu i uslug jest upanstwowiona. Nie da sie podrozowac, nocowac w hotelu, czy nawet wjechac do Birmy nie placac dolarow, ktore w wiekszosci trafiaja do kasy lokalnej wladzy. Jest tez kilka innych problemow. Brak bankomatow, brak mozliwosci placenia karta, sterowana gospodarka, ktora skutkuje wysokimi cenami i niska jakoscia itp. Nie ma tez zgodnie z przewidywaniami sieci komorkowej. Tzn. jakas jest, ale nie ma umow roamingowcyh wiec permanentnie nie mamy tutaj zasiegu. Jedynymi tanimi dobrami w Birmie sa uzywki. Alkohol jest tu chyba tanszy niz gdziekolwiek indziej na swiecie. Wiadomo... rozpite spoleczenstwo latwiej sie daje kierowac.