środa, 18 stycznia 2012

Senne Kep


Kep to kurort na wybrzezu Kambodzy, ktory czasy swietnosci juz dawno ma za soba. Wszedzie panowala cisza, ulice byly puste, tylko od czasu do czasu ktos przemknal na skuterku. Razem z nami byla tylko garstka turystow i niewiele wiecej mieszkancow. Nawet wody oceanu staraly sie nie zwracac na siebie uwagi. Bylismy jedynymi goscmi w naszym- wcale niemalym- hostelu. W nocy do snu usypialy nas cykady- mila odmiana po tych glosnych miastach. Krotko po przyjezdzie zapytalismy trzech mlodych Anglikow, czy wiedza gdzie jest sklep. Zaczeli sie zalic, ze to jakies dziwne miejsce,ze sklepu tu nie ma ani  bankomatu ani w ogole nie ma co robic. Zrobilo nam sie ich naprawde zal, bo faktycznie nie bylo pubow z glosna muzyka, lejacych sie strumieniami alkoholi czy polnagich panienek czekajacych na sygnal.  Nam sie podobalo :) Moze nie bylo sklepu, ale byl za to market krabow, gdzie mozna bylo kupic swieze tj. jeszcze zyjace kraby czy inne owoce morza. Lodzie podplywaly do nabrzeza i niczym na polkach w sklepie, zostawialy w wodzie skrzynki z krabami. Bardzo nam sie taki klimat podobal. Postanowilismy sprobowac swoich sil w tej nierownej walce i zamowilismy na kolacje talerz krabow. Polecamy na pierwsza randke- przez ponad godzine oboje mielismy zajete obie rece i caly czas cos w buzi, wiec nawet nie bylo jak rozmawiac :) Kraby smakuja zupelnie tak samo, jak paluszki krabowe surimi, z ta roznica, ze jest z nimi strasznie duzo roboty. Nasze kraby podano w sosie ze swiezego, zielonego pieprzu. Ponoc to slynny na caly swiat  pieprz z Kampotu (jest to miasteczko 30km stad). Rzeczywiscie pieprz wyborny- zalowalismy, ze nie mozemy takiego swiezego zabrac do domu. Nastepnego dnia wybralismy sie na wycieczke. Bylismy na polach soli, gdzie slonce odparowuje morska wode pozostawiajac sol. Khmerzy pompuja wode na pola prosto z oceanu. Tydzien czasu zajmuje osuszenie wody i mozna zbierac sol. Niezwykle pomyslowe- bylismy naprawde pod wrazeniem. Nastepnie udalismy sie na plantacje tego wspanialego pieprzu :) Szkoda, ze nie dalo sie calego krzaczka zabrac do domu, bo tamten sos z calymi lodyzkami byl wysmienity. Potem pojechalismy zwiedzic jaskinie, gdzie prawie w kazdym miejscu pod ziemia ustawione byly posazki Buddy. To byl nasz ostatni przystanek w Kambodzy- nastepnie pojechalismy na granice wietnamska.

Na drogach strasznie sie kurzy...
 ...mimo, ze samochodow jest  niewiele.
 Mango prosto z drzewa.

 Azjatycka wersja autobusu - napedzana motocyklem :)
Krajobraz w zasadzie wszedzie byl taki sam. Bezkresne pola.
Zwiedzanie jaskin - wejscie.

 liany :)
 
 I znowu w drodze.

 "Hellooooooooooooooooo!!!!!!!"

 Czas plynie powoli.
 Kep to pokolonialne miasteczko i widac to na kazdym kroku. Kolejna opuszczona willa.
 Market krabowy.
 Osmiorniczka.


 Kalmary pieczone na patyku,
 Do tego swiezy pieprz.
 Kosz krabow.

 Mozna bylo kupic owoce morza i poprosic od razu o ugotowanie (na weglowym palenisku).

 Zacumowane kosze krabow - gwarancja swiezosci :)

Do tego kokos urwany prosto z drzewa.
 W Kambodzy trzeba bardzo uwazac na weze! :)
 Wtedy myslelismy, ze to tylko w dzungli ... ze nie ma sie czego obawiac. Kilka godzin pozniej spotkalismy na asfalcie takiego osobnika.
 I znowu te krewetki... Kazdy posilek taki sam :P




 

 Zbiory soli morskiej.




 Pieprz z Kampotu - plantacja.

 

   

6 komentarzy:

  1. Znowu fajne fotki. My też się szykujemy na Kambodżę. Jeszcze w tym roku. LM

    OdpowiedzUsuń
  2. oo fajnie! chetnie sluzymy rada:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pfff... Wypoczynek bez dziwek i lejącego się strumieniami alkoholu?! Też mi coś. Chociaż lepiej zjeść kraby niż złapać "crabs". ;D

    OdpowiedzUsuń
  4. Fajnie zobaczyć Wasze zadowolone psie!
    Buziaki!
    Dominik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Twoja zadowolona tez bysmy juz z checia zobaczyli :D

      Usuń